@] SKOLMAN_MWS ˇ agrEssOr [,
post #2
DivX - http://67.18.141.194/~xpandus/nocna.zmiana.avi - 262MB
XviD (encodowane z DivX) - http://tinyurl.com/ct7op - 196MB
Cytuję:
Przedwyborcza gra o wszystko
Czytelnikom nie trzeba specjalnie przypominać, jak dramatyczna jest obecna społeczno-gospodarcza sytuacja Polski. Płacimy ogromnie wysoką cenę za skutki rządów postkomunistycznych i liberalnych lumpenelit, swą antynarodową polityką spychających Polskę coraz wyraźniej na drogę katastrofy na miarę kryzysu argentyńskiego. W tej sytuacji Polskę mógłby uratować tylko gruntowny przełom, nader radykalne działania naprawcze, połączone z "rewolucją moralną", postulowaną przez Prawo i Sprawiedliwość.
Jednym z najważniejszych elementów zmian powinno być jak najszybsze usunięcie ze stanowisk i przykładne ukaranie wielkiej części osób obciążonych nadużyciami oligarchicznych pseudoelit. Stwarza ku temu dużą szansę tak znacząca porażka postkomunistów, niebywale skompromitowanych w ciągu ostatniego czterolecia. Inną podstawową sprawą staje się dziś dążenie do ukształtowania prawdziwie suwerennej polskiej polityki zagranicznej zamiast ciągłego czołobitnego czapkowania przy boku niemieckiego sąsiada, co może nam zapewnić tylko rolę trwałego "popychadła Europy".
Występują jednak również ważne, bardzo istotne czynniki, które mogą zahamować tak potrzebne ozdrowieńcze zmiany. Najważniejszym z tych czynników jest duży sukces wyborczy Platformy Obywatelskiej - mimo porażki, tzn. przegranej z PiS - stanowiącej jedną z dwóch największych sił nowego Sejmu. Platforma jest partią szczególnie mocno wspieraną przez bogatą oligarchię. Do innych czynników, które mają dominującym elitom pomóc w zahamowaniu zmian, zalicza się najbardziej wpływowe media, zdominowane przez siły lewicowe i liberalne, Trybunał Konstytucyjny, i co najważniejsze - ewentualnego hamulcowego na stanowisku prezydenta. Stąd tak wielkie znaczenie obecnej walki o prezydenturę. Wszystko zależy od tego, czy na czele państwa stanie człowiek pragnący dokonać radykalnych zmian, czy przeciwnie, ktoś dążący do ich przyhamowania za wszelką cenę. Ktoś, kto swoimi wetami będzie maksymalnie wspierać politykę prowadzoną według zasad "tak zmieniać, aby nic nie zmienić".
Tusk w roli głównego hamulcowego
Rolę głównego hamulcowego ma spełniać przywódca PO Donald Tusk. Wszystko wskazuje na to, że został bardzo dobrze wybrany na główną postać oligarchicznego obozu antyreformatorskiego.
Jego ogromna agresywność i skłonność do zadawania ciosów poniżej pasa w czasie kampanii dowodzą, że Tusk nie ma dosłownie żadnych skrupułów w działaniach dla zdobycia władzy. Równocześnie zaś jest politykiem nadzwyczaj giętkim w zmianach poglądów, człowiekiem bez właściwości. Jego atutem jest ogromne wyspecjalizowanie w mimikrze, udawaniu, zależnie od sytuacji, nowe wcielenie na pokaz. Potrafi nagle niespodziewanie kreować się na gorliwego patriotę, gorliwego katolika, gorliwego obrońcę bezrobotnych, prezentować się jako główna nadzieja młodych na przyspieszenie awansu cywilizacyjnego Polski. A wszystko w imieniu tych samych liberałów, którzy tylekroć w przeszłości realizowali najbardziej antynarodowe cele.
Przywódca partii broniącej interesów najbogatszych warstw potrafi gładkimi słowami ogólnikowych obietnic zaskarbiać sobie życzliwość nawet tak kiwanych przez jego partię najuboższych środowisk społecznych. Do perfekcji doprowadził manipulację niektórymi określeniami, np. stawianie rzekomego znaku równości pomiędzy liberalizmem a wolnością. Tym samym liberalizmem gospodarczym, który przez tyle lat po 1989 roku działał na szkodę milionów Polaków, zapewniając wolność okradania większej części obywateli przez gromady cwaniaków.
Tusk deklaruje, że państwo nie powinno odpowiadać za obywateli. I mówi to w czasie, gdy ponad 700 tys. polskich pracowników w poniżeniu czeka przez wiele miesięcy na wypłatę zaległych płac przez nieuczciwych pracodawców. Przy całkowitej bierności państwa! "To kraj niewolników" - konstatował niedawno jeden z ekonomistów. I takiej właśnie wybiórczej wolności tylko dla bogatych stara się przeciwdziałać PiS, apelując o umocnienie Polski solidarnej wbrew Polsce liberalnej. Tusk natomiast stawia na symbiozę interesów nowobogackich z oligarchii wspierającej PO z interesami ludzi starej postkomunistycznej nomenklatury. Nieprzypadkowo w I turze wyborów prezydenckich poparło Tuska aż 41,9 procent wyborców Kwaśniewskiego z wyborów 2000 r. Nieprzypadkowo też główny kandydat postkomunistów M. Borowski stanowczo wystąpił przeciwko L. Kaczyńskiemu i zapowiedział warunkowe poparcie D. Tuska. Postkomuniści widzą w PO i Tusku najlepszą obecnie gwarancję zabezpieczenia swych fortun przed ewentualnymi radykalnymi zmianami, prawdziwym rządem przełomu.
Przywódca PO, który już dał dowody ogromnej układności z Niemcami i Brukselą, może też z góry liczyć na wsparcie odpowiednich zewnętrznych czynników spoza Polski, zainteresowanych uzależnieniem nas na trwałe. Wszak nasi balcerowiczowscy liberałowie od dawna mają swoich cichych, skutecznych zagranicznych protektorów.
Na bakier z polskością i Kościołem
Donald Tusk jest tym skuteczniejszy w nagłaśnianiu swych nowych przebrań ideowych, że nie ma żadnych zahamowań w kolejnych radykalnych zwrotach swych poglądów. Popatrzmy tylko, jak dziś peroruje o swojej dumie z Polski i polskości, starannie przemilczając, jak kiedyś wyszydzał tę polskość jako "nienormalność". Jak dziś akcentuje swoją rzekomą żarliwość w obronie interesów narodowych, choć przez lata tak zawzięcie działał przeciw tym interesom. Mam szczególnie duże prawa do obnażania całej hucpiarskiej hipokryzji Tuska, bo wypowiadałem o nim na piśmie kategoryczne krytyczne sądy na długo przedtem, zanim stał się głównym idolem obozu antyreformatorskiego i całej warstwy oligarchicznych cwaniaków. Przypomnę tu choćby dwa jakże charakterystyczne fragmenty z mojej wydanej ponad siedem lat temu książki "Zagrożenia dla Polski i polskości" (Warszawa 1998). Otóż już wtedy "wyróżniłem" Tuska jako jednego z najniebezpieczniejszych przeciwników polskości i polskich interesów narodowych. I tak np. na s. 103 pierwszego tomu wspomnianej książki krytykowałem zamieszczone w "Znaku" z 1987 r. wypowiedzi w ankiecie "Czym jest polskość?", pisząc: "Co najsmutniejsze, większość tekstów miała akcenty podważające polskość i wyrażające różne formy narodowego masochizmu. Ton nadawały oceny w stylu Donalda Tuska 'Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Polskość - to nienormalność - takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu". Jak widzimy, niegdyś dla Tuska polskość to była nienormalność i niechciany temat. Dziś deklaruje, że Polska jest jakoby jego pasją. Dziś zapewne bardzo chciałby zapomnieć o swym dawniejszym szczerym tekście, zamiast bić się za niego w piersi i przeprosić Polaków.
W innym fragmencie pierwszego tomu "Zagrożeń dla Polski i polskości" (na s. 121) pisałem: "Sztucznie wywindowani do góry przez Wałęsę trzeciorzędni politycy z Kongresu Liberalno-Demokratycznego (KLD) wyróżniali się głównie skrajnym zapatrzeniem na Zachód i lekceważeniem własnych polskich szans rozwojowych. Tak jak jeden z czołowych przywódców KLD Donald Tusk, który nie ukrywał absolutnej pogardy dla możliwości polskiego przemysłu, dając do zrozumienia, że cały nasz przemysł jest jakoby tylko kupą bezwartościowego złomu. W wystąpieniu na spotkaniu z wyborcami w Starachowicach w sierpniu 1993 r., Tusk deklarował: 'Mogę stanąć nago na głowie na szczycie Pałacu Kultury i powtarzać, że prywatyzacja już przyniosła Polsce biliony złotych, że polskie przedsiębiorstwa są mało albo nic nie warte i dlatego są tanio sprzedawane'" (Z. Nowak, Tusk nagi, "Gazeta Wyborcza", 14-15 sierpnia 1993). Można by długo wyliczać przykłady najnowocześniejszych polskich zakładów sprzedanych w ręce zachodnich przedsiębiorców za bezcen, po cenie kilkakrotnie niższej od ich rzeczywistej wartości. Tak jak np. największą i najnowocześniejszą w Europie celulozownię i papiernię w Kwidzyniu sprzedaną za zaledwie 120 mln dolarów, choć warta była 600 mln dolarów. Dość przypomnieć, jak pysznił się swym kwidzyńskim zakupem amerykański dyrektor C. Cato Ealy, mówiąc w wywiadzie dla "Journal of Business Strategy" (March-April 1993): "Wierzymy, że zarobimy bardzo atrakcyjny dochód na tej inwestycji (...) Polski rząd wydał prawdopodobnie trzy do czterech razy tyle na zbudowanie tej fabryki i dzisiaj byłaby ona w zasadzie nie do kupienia za nawet zbliżoną cenę nigdzie indziej w świecie". Nigdzie indziej w świecie, poza Polską, dzięki "wielkoduszności" liberałów gospodarczych takich jak Janusz Lewandowski czy Donald Tusk!
Osobny temat stanowi to, jak wiele polskich zakładów zostało sprzedanych przez różnych liberałów gospodarczych w sposób wręcz przestępczy. Znamienne, co dziś pisze o tym nawet "Gazeta Wyborcza", skądinąd tak sympatyzująca z liberalizmem i przez lata tak popularyzująca polityków Kongresu Liberalno-Demokratycznego (KLD), którzy weszli do Unii Wolności. Otóż w numerze "Gazety Wyborczej" z 15-16 października 2005 r. w końcu przyznano: "Wielu działaczy KLD kończy później na ławie oskarżonych. Najbardziej spektakularny był przypadek lidera liberałów w Warszawie Andrzeja Machalskiego, który został skazany za narażenie KGHM na milionowe straty (por. R. Kalukin, "Donald Tusk: kariera brata łaty". "GW", 15-16 października 2005).
Pisałem już, jak to Donald Tusk z wyszydzacza historii nagle awansował do roli jej pasjonata. Dość podobnie wygląda jego nagłaśniana ostatnio afirmacja katolicyzmu, aktywny udział w uroczystościach religijnych, nawet pokazywanie się z hierarchami. A dawniej? Według cytowanego już tekstu "Gazety Wyborczej" z 15-16 października 2005 r.: "Przed laty Tusk otwarcie przyznawał, że nie uczestniczy w praktykach religijnych, a w ogóle to trudno mu określić, czy jest osobą wierzącą". Nawet w czasie wyborów do Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego przegrał kiedyś głównie dlatego, że zarzucono mu brak przywiązania do religii. Jeszcze w 1994 r. Tusk akcentował, że gdyby to od niego zależało, to nie podpisałby konkordatu. Były przywódca prawego skrzydła Kongresu Liberralno-Demokratycznego Lech Mażewski oskarżał Tuska jako jedną z osób szczególnie odpowiedzialnych za "swoistą barbaryzację KLD", jego odejście od pierwotnych nawiązań do tradycji etyki chrześcijańskiej i pojawienie się antyklerykalizmu. Jak pisał Mażewski w "Ładzie" z 17 kwietnia 1994 r., pod koniec 1992 r. czołowi przywódcy (D. Tusk czy J. Lewandowski) "zaczęli krążyć po Polsce z kagankiem oświaty seksualnej, twierdząc, że bez nieograniczonego prawa do aborcji nie ma prawdziwej demokracji, a jedynie zakamuflowana dyktatura Kościoła". Dziś, zgodnie z wymogami realiów politycznych, ten sam Tusk deklaruje, że jako prezydent zawetowałby ustawę legalizującą aborcję. Pomimo aktualnego pokazowego manifestowania sympatii do Kościoła parę miesięcy temu Tuskowi wymknęło się nieopatrznie powiedzenie w starym antykościelnym stylu. Zaakcentował, że widzi PO jako siłę sterującą między "czerwonymi" a "czarnymi", czyli między postkomunistami a Kościołem. Ten styl przeciwstawienia zarówno "czerwonym, jak i "czarnym" był najlepszym dowodem, jak bardzo koniunkturalne jest to obecne manifestowanie przez Tuska sympatii do Kościoła.
Faktem jest, że Tusk wielokrotnie pokazywał niebywałą giętkość poglądów, ogromną skłonność do popierania akurat tego, co jest najpopularniejsze w danym czasie, tego, co może najskuteczniej zapewnić awans na szczyty. Sam nazywa to "odpowiedzialnym populizmem". Na przykład jeszcze w grudniu 2000 r. wyrażał się z lekceważeniem o projekcie okręgów jednomandatowych, określał go jako sprawę drugorzędną. Dziś, widząc rosnącą popularność tego projektu, obnosi się z nim jako z jednym ze swoich sztandarowych postulatów. Donald Tusk umie bardzo szybko iść za tym, co modne, nie zdobywając się na żadną oryginalność poglądów. Jeden z jego dawnych współpracowników z Unii Wolności powiedział o nim: "To miły człowiek, ale nie powiedział w życiu interesującego zdania. I zdaje sobie z tego sprawę". ("Gazeta Wyborcza", 15-16 października 2005).
Donald Kłamliwy
Istnieje poważne zagrożenie, że po Aleksandrze Kłamliwym będziemy mieli prezydenta Donalda Kłamliwego. Mamy już bowiem coraz więcej wymownych przykładów krętactw Tuska, począwszy od ostatnio obnażonego jego mijania się z prawdą na temat historii własnej rodziny. W książce "Był sobie Gdańsk" Tusk pisał, że brat jego dziadka służył w Wehrmachcie, a szwagier zginął od polskiej kuli (szkoda tylko, że nie wyjaśnił, w jakich okolicznościach). O swoim dziadku - Józefie Tusku, napisał, że spędził on wojnę w obozach koncentracyjnych. I właśnie na temat tegoż dziadka niedawno pojawiło się twierdzenie J. Kurskiego, że służył on w Wehrmachcie. Zarzut Kurskiego wywołał gwałtowne protesty ze strony Tuska i szefa jego sztabu J. Protasiewicza. Tusk gwałtownie napiętnował twierdzenie Kurskiego o służbie swego dziadka w Wehrmachcie jako oszczerstwo, twierdząc, że obaj jego dziadkowie przebywali w obozach koncentracyjnych. Natychmiast ostro zaatakował z tego powodu również L. Kaczyńskiego, obwiniając go za wystąpienie Kurskiego. Stwierdził wprost: "Lecha Kaczyńskiego zaślepiła żądza władzy, nie poznaję go" ("Gazeta Wyborcza", 12 października 2005). Tusk zaakcentował również, że cała sprawa dowodzi, iż: "Mój konkurent nie zasługuje na prezydenturę (...). Jeśli ktoś nie potrafi zapanować nad swoimi ludźmi, nie powinien być prezydentem. Nie chcę prezydenta, który nie odpowiada za swoich ludzi" ("Rzeczpospolita", 12 października 2005).
Pełne oburzenia wystąpienia Tuska i szefa jego sztabu Protasiewicza poskutkowały. Lech Kaczyński publicznie przeprosił Tuska, a wkrótce potem Kurskiego usunięto z PiS. Nie przeszkodziło to w rozpętywaniu dalszej ogromnej kampanii potępień przeciwko Kaczyńskiemu i PiS. Sprawa Kurskiego stała się głównym celem ataków przeciwko kandydaturze Kaczyńskiego na prezydenta. I nagle 14 października 2005 r. doszło do nieoczekiwanej, szokującej wolty. Okazało się, że dziadek Donald Tuska - Józef Tusk - jednak służył w Wehrmachcie w 1944 r. Potwierdził to niemiecki dokument (Kurski odnalazł go z pomocą niemieckiej kancelarii). Zaszokowany odkryciem dokumentu potwierdzającego służbę J. Tuska w Wehrmachcie Donald Tusk swą "niewiedzę" na ten temat tłumaczył, że jakoby nie było nigdy o tym mowy w przekazach rodzinnych. Nasuwa się pytanie, czy naprawdę w rodzinie Tuska nic nie wiedziano o tak ważnej sprawie? Jak to się stało, że "historyk" Tusk nie dowiedział się wcześniej o sprawie tak istotnej dla historii jego rodziny? Coraz powszechniejsze staje się przypuszczenie, że Donald Tusk świadomie kłamał, nie sądząc, że uda się zdobyć dowód służby jego dziadka w Wehrmachcie. Dodajmy, że jedno z kolejnych gorączkowych tłumaczeń Tuska głosiło: "Wojna w moim domu właściwie nigdy nie była tematem rozmowy. Może dlatego, że wśród Polaków z Wolnego Miasta Gdańska to były zawsze trudne tematy". Niesamowite. Ktoś z zacięciem historycznym, tak jak Tusk, wspominający o historii swej rodziny w książce "Był sobie Gdańsk", rzekomo nie interesował się tym, co dokładnie robili członkowie jego rodziny przez cały czas wojny. Czy można w to uwierzyć?
Nawet skądinąd wielce sprzyjająca Tuskowi "Rzeczpospolita" przyznała w numerze z 15-16 października 2005 r.: "Kandydat PO i jego sztab znaleźli się w trudnym położeniu. Jeszcze dwa dni temu sztabowcy Tuska pokazywali dziennikarzom dokumenty, dowodzące kłamstwa Jacka Kurskiego o akcesie dziadka kandydata do Wehrmachtu. Używali przy tym mocnych słów wobec polityka PiS, następnego dnia wykluczonego z partii. Tymczasem okazało się, że Jacek Kurski wiedział, co mówi. (...) Politycy PiS nie wierzą, że Tusk nie wiedział o służbie swojego dziadka w Wehrmachcie. Badał przecież dzieje rodziny dokładnie - argumentują".
Już jednak dzień później początkowo skonsternowany Tusk powrócił do postawy pełnej arogancji, mówiąc, że to Kaczyński powinien przeprosić Polaków za całą sprawę. Jak gdyby nic się w międzyczasie nie stało...
Przypuszczenie co do świadomego krętactwa Donalda Tuska w powyższej sprawie nasuwa się tym mocniej w sytuacji, gdy widzimy inne liczne przykłady świadomego rozmijania się z prawdą ze strony Tuska. By przypomnieć choćby kłamstwo, jakiego dopuścił się w reklamującym go filmiku telewizyjnym. Przedstawiono tam Tuska jako rzekomo wykonującego prace fizyczne na wielkiej wysokości. (Były kolega Tuska publicznie obnażył to kłamstwo, wyjaśniając, że zdjęcie pokazywało jego brata, a nie D. Tuska). Zadziwia ciągłe upieranie się lidera PO przy podtrzymywaniu oszczerstwa H. Gronkiewicz-Waltz na temat warszawskich hospicjów zamiast przeproszenia za to Lecha Kaczyńskiego, jak zrobiłby to ktoś prawdziwie rzetelny. Donald Tusk zresztą kręci przy byle okazji, tak jakby to robił z chorobliwego nawyku. Nawet w lewicowym "Przeglądzie", skądinąd preferującym Tuska w przeciwieństwie do antykomunisty Kaczyńskiego, ostro zareagowano na jedno z najnowszych kłamstw kandydata PO. Oto, co napisano tam w numerze z 16 października o "hipokryzji Tuska": "Donald Tusk zabiega o głosy studentów, przemawiając publicznie, że jest za dostępem młodzieży z ubogich rodzin do bezpłatnej edukacji. Tymczasem w poniedziałek nie chciał podpisać petycji 'Nie dla płatnych studiów', którą podczas wizyty na inauguracji roku akademickiego na Uniwersytecie Gdańskim podsunęli mu działacze Młodych Socjalistów. Co oczywiście nie przeszkodziło Tuskowi zapewnić zebranych studentów: 'Musimy zrobić wszystko, aby tysiące studentów z ubogich rodzin miało dostęp do bezpłatnych studiów'. Studenci to poważny elektorat. Potem im to 'jakoś' Tusk wytłumaczy".
Przypomnijmy inny wymowny przykład nieszczerości zapewnień kandydata PO. Wielokrotnie powtarzał on, że jeśli tylko zostanie sformułowany jakiś poważny zarzut przeciw któremuś z jego bliskich współpracowników, to natychmiast zażąda zawieszenia go w pełnieniu funkcji aż do czasu wyjaśnienia całej sprawy. I oto miesiąc temu padły na łamach "Newsweeka" bardzo poważne zarzuty pod adresem szczególnie bliskiego współpracownika Tuska - sekretarza generalnego PP Grzegorza Schetyny. A Tusk? Nie zrobił nic dla zawieszenia Schetyny w funkcji do czasu wyjaśnienia jego sprawy. Inny przykład. Nawet w "Wyborczej" zarzucono Donaldowi Tuskowi, że wyraźnie manipuluje przy przedstawianiu swojej biografii: "Często myli tropy, jedne fakty uwypukla, a inne całkowicie pomija". ("GW" z 15-16 października 2005).
Ciekawe, że pomimo wieloletniej wprawy w krętactwach Tusk jeszcze dotąd ma kłopoty z mimiką, która wbrew jego wysiłkom nierzadko zdradza, że polityk ten znowu kręci. Najlepiej scharakteryzował tę cechę wystąpień Tuska dziennikarz "Najwyższego Czasu" Krzysztof Mazur, pisząc w numerze z 15 października 2005 r.: "(...) doświadczenie podpowiada, że Tusk jest jak partia, co jak mówi, że da, to mówi. Za kandydata Tuska więcej niż jego usta mówi mimika twarzy, ręce, które jakby się podnoszą w geście niby triumfu, to tak jakby ważyły po półtorej tony każda, i niepewny wzrok".
Trzeba przyznać, że Tusk posiada niezwykłą giętkość w elastycznym dostosowywaniu swoich poglądów do nowej sytuacji, nie bacząc na ich jaskrawą sprzeczność ze swymi innymi poglądami z przeszłości. Szczególnie smakowitą lekturę pod tym względem stanowi dziś tekst wywiadu Donalda Tuska dla "Rzeczpospolitej" z 2 października 2000 r. Tusk, już w kilka miesięcy potem wchodzący wraz z Olechowskim do przywódczego grona "trzech tenorów" tworzących PO, w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" dokładał Olechowskiemu, ile wlezie. Mówił, m.in. w związku z kandydaturą Olechowskiego na prezydenta RP: "Głosując na Andrzeja Olechowskiego, kwestionowałbym wysiłek tysięcy ludzi, także swój własny: włożyłbym w ironiczny cudzysłów dwadzieścia najważniejszych lat mojego życia. Nie odpowiada mi żadna wersja polityki, której istotnym elementem jest unieważnienie przeszłości. (...) Jeśli coś mnie niepokoi w tym, co prezentują tacy kandydaci jak Kwaśniewski czy Olechowski, to próba deformacji przeszłości. (...) Życiowe wybory takich ludzi jak Olechowski, którzy decydowali się na współpracę z wywiadem, pozwalały im uzyskać paszport, awans, mieć dostatnie życie, robić karierę etc". Zaledwie trzy miesiące później ten sam Tusk, nie bacząc już ani trochę na nieciekawą przeszłość Olechowskiego, w styczniu 2001 r. wraz z nim współtworzy Platformę Obywatelską. Zapytany przez dziennikarkę "Gazety Wyborczej" z 17 lipca 2001 r. "jak mogło dojść do tak radykalnej zmiany jego poglądów", Tusk odpowiedział: "Nie zmieniłem swojej oceny przeszłości o moje dwie rozmowy z Olechowskim - zanim spotkaliśmy się w trójkę - dotyczyły właśnie przeszłości. To były trudne rozmowy". Jak widać, te "trudne rozmowy" ani na trochę nie przeszkodziły mu w gorącej współpracy z byłym agentem.
Trzeba dodać, że tak radykalna zmiana poglądów Tuska na temat Olechowskiego była aż nadto typowa dla różnych metamorfoz Tuskowych poglądów. Już 23 listopada 1991 r. Tuskowi przypomniano na łamach "Tygodnika Solidarność": "Zofia Kuratowska i Piotr Nowina-Konopka stwierdzili, że pan przynajmniej dwa razy dziennie zmienia opinię". Mówili to działacze z kręgu Unii Demokratycznej, a więc partii, w której parę lat później, po jej połączeniu z liberałami (jako Unii Wolności) sam Tusk miał stać się wielce prominentnym działaczem.
"Chłoptaś z KLD"
Ciekawe, że nawet były protektor gdańskich liberałów: J.K. Bieleckiego i D. Tuska - Bronisław Geremek, uważał gdańskich liberałów za "chłoptasi, którym gdzieś tam przy Wałęsie nogi urosły, i że powinni nadal się taplać w gdańskim bajorku, a nie brać do poważnej polityki". Tak to przynajmniej wspomina w swej książce Jan M. Rokita (por. "Alfabet Rokity", Kraków 2004, s. 103). Dziś, gdy media uparcie próbują kreować mit wielce stanowczego i zapracowanego Tuska, dziwnie zapomina się, że przez wiele lat uchodził za typ lenia i sybaryty. Sam zresztą kiedyś wcale nie ukrywał u siebie tego typu skłonności. W wywiadzie udzielonym w 1991 r. mówił: "Bardzo cenię sobie luz. (...) Tak w ogóle to lubię poleniuchować, nie mam manii prześladowczej, że ciągle muszę coś robić. Na przykład lubię leżeć w łóżku i patrzeć bezmyślnie w sufit." (cyt. za "GW" z 15-16 października 2005). Jeszcze w styczniu 1997 r. szczerze wyznał w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", pytany z jakiego powodu najczęściej gryzie go sumienie: "Z powodu lenistwa". Mówił to ten sam człowiek, który w jednym z wywiadów ostro pomstował na polską "próżniaczą klasę polityczną". Przypomniano mu to w czasie wywiadu dla "Gazety Wyborczej" z 17 lipca 2001 r., pytając: "Czy jednak Pan sam nie jest przedstawicielem klasy próżniaczej? (...) Przyznaje się Pan, że nie potrafi się przebić ze swoimi pomysłami, a zatem nic Pan nie wytwarzał. W wywiadach prasowych chwalił się Pan zamiłowaniem do drogich garniturów, kupowanych za senacką dietę. Czy to nie jest klasyczny przykład członka klasy próżniaczej?" W tym samym wywiadzie z Tuskiem dla "Gazety Wyborczej" pytano: "W wywiadzie dla 'Echa Dnia' tak Pan tłumaczył swoje odejście z Unii [Wolności - wyj. JRN]: 'Nie chciałem żyć w tym politycznym ciepełku, którego głównym sensem jest pobieranie wynagrodzenia. Mam niewiele ponad 40 lat i jeszcze chcę mi się coś robić'. To dlaczego tak długo tkwił Pan w tym ciepełku i nie chciało się Panu czegoś zrobić?" Dawny współpracownik Tuska w Unii Wolności oceniał dzisiejszego kandydata PO na prezydenta z bezwzględną szczerością: "Mały gracz, którego polityka interesowała tylko jako gra. Nie chciał podjąć poważnych obowiązków. Traktował wszystko jak piłkę nożną" (cyt. za "GW" z 15-16 października 2005).
Ciekawe, że główny obok Tuska lider PO Jan M. Rokita był pytany przez rozmówców (M. Karnowskiego i P. Zarembę), "skąd wywodzi się stereotyp Donalda Tuska jako nieco leniwego birbanta". Rokita odpowiedział, że: "Ten stereotyp wywodzi się z radosnej, nieco ludycznej atmosfery dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Sam Tusk wzmocnił go cokolwiek nieostrożnymi wywiadami, w których mówił na przykład o tym, że kupuje drogie garnitury". Rokita tłumaczył zarzuty leniuchowania padające pod adresem Tuska nawet z szeregów Unii Wolności tym, że Tusk jako "dysydent w Unii Wolności został zahibernowany na całe cztery lata na stanowisku marszałka Senatu. [Był wicemarszałkiem - wyj. JRN]. To była funkcja demoralizująca. Marszałek Senatu nie robi nic. Wicemarszałek Senatu nie robi podwójnie nic". ("Alfabet Rokity", s. 285). Warto przypomnieć tę ocenę Rokity tym wszystkim, którzy akcentują rolę Tuska jako wicemarszałka Senatu jako dowód jego rzekomego wielkiego doświadczenia politycznego. Jeśli jest to wielkie doświadczenie w nic nie robieniu, to już można sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała prezydentura tak "doświadczonego" polityka.
Niezbyt obfitujący w dokonania był również kolejny występ Tuska w roli wicemarszałka, tym razem Sejmu. Jego wystąpienia sejmowe "można było policzyć na palcach jednej ręki" (wg "GW" z 15-16 października 2005).
Z kolei jako "specjalista od historii" magister Tusk raczej się zbytnio nie wyróżnił. Opublikował kilka albumów, z których najgłośniejszy "Był sobie Gdańsk" robił wrażenie bardzo powierzchownego opracowania tematu. Zarzucano mu - z uzasadnieniem - że nie pokazał należycie związków Gdańska z Polską w przeszłości. Jak z tego widać, Donald Tusk nie ma w swym dorobku żadnych większych dokonań, a już w szczególności na niwie państwowej.
W jednym tylko wykazał rzeczywiście wielką wprawę - w prowadzeniu gierek i intryg politycznych. Dał temu wyraz już w czerwcu 1992 r., odgrywając bardzo aktywną rolę w zakulisowych przygotowaniach do obalenia rządu J. Olszewskiego. Pokazał to aż nadto wyraźnie film "Nocna zmiana". Widzieliśmy tam Tuska jak m.in. gorączkowo wyliczał szanse przewrócenia rządu Olszewskiego, akcentując nadzieję, że również i postkomunistyczna SLD odpowiednio wesprze to działanie.
Magister historii Donald Tusk, bez dorobku w dziedzinie instytucjonalnej, zawodowy macher polityczny, rywalizuje o prezydenturę z profesorem prawa Lechem Kaczyńskim, człowiekiem z latami doświadczeń w zarządzaniu instytucjami państwowymi. Kaczyński wyróżnił się już jako szef NIK, z której musiał odejść pod presją postkomunistów, gdyż okazał się zbyt dociekliwy. Był jedynym jak dotąd ministrem sprawiedliwości z prawdziwego zdarzenia. Odszedł stamtąd właśnie z powodu swej aktywności, bo nonkonformizmem naraził się premierowi Buzkowi. Od ponad trzech lat pełni funkcję prezydenta Warszawy. Dodajmy, że w przeciwieństwie do Tuska, maksymalnie związanego z elitami okrągłostołowymi i grubokreskowiczami, agresywnymi przeciwnikami lustracji i dekomunizacji, w pierwszej połowie lat 90. Lech Kaczyński i jego brat Jarosław należeli do czołowych przedstawicieli nurtu dekomunizacyjnego. Dlatego tak ostro zderzyli się już wówczas najpierw z ekipą Mazowieckiego, a później z osławionym "kapciowym" ministrem Wałęsy M. Wachowskim. Dziś też dążą do autentycznego przełomu.
W kontekście postaci Tuska warto jeszcze przypomnieć zacytowany w "Naszej Polsce" z 1 października 2005 r. miniportrecik lidera PO na jednym z portali internetowych. Tusk to "fatalny kandydat na prezydenta - ze względu na swoje korzenie, pogmatwaną przeszłość, jego niechętny stosunek do polskości, udawaną pobożność, powiązania ze środowiskami okrągłostołowców i manipulantami z 'Wyborczej', brak zainteresowania i zrozumienia dla polskiej racji stanu. Tuskowi najbardziej zależy na ludziach z grubymi portfelami i pokaźnymi kontami, ponieważ oni są gwarantami jego dobrobytu" (Fox). Dodajmy do tego portreciku jeszcze jeden passus, zawierający aż nadto szczere wyznanie Tuska z przeszłości: "Główną motywacją mojej aktywności politycznej była potrzeba władzy i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej, bo chyba jestem bardziej próżny, niż spragniony władzy. Nawet na pewno..." (cyt. za "GW" z 15-16 października 2005).
Czy Polacy mają być skazani (jak sugerują sondaże) na wybór prezydenta kłamliwego, leniwego i próżnego, konsekwentnego wyraziciela interesów bogatej oligarchii, spadkobiercę najgorszych "tradycji" KLD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności? Pamiętajmy: każdy głos na Tuska, to głos przeciw Polsce sprawiedliwej, przeciw Polsce prawdy i Polsce autentycznego, nieudawanego patriotyzmu. To głos za pokornym schylaniem się przed Angelą Merkel i innymi niemieckimi politykami.
prof. Jerzy Robert Nowak