@niedziel,
post #44
@ niedziel
Nie sądzisz, że pożądany przez Ciebie poziom agresji wynika raczej z aktywacji adrenaliną z mięsa starszej ewolucyjnie części mózgu, tej odpowiedzialnej za instynkty? Pobudzenie może też wynikać ze spożycia puryn.
Ja skłaniam się do nauk kung-fu, ze nakręcanie się (agresja) są niepożądane i przeszkadzają w osiągnięciu poprawnej techniki, za to liczy się opanowanie i regularne ćwiczenie form.
Wyjaśnij mi, w jaki sposób zdenaturowane białko (białko denaturuje się w ok.70 stopniach) dostarcza Ci energii? Aminokwasy, które potocznie nazywa się ogólnie białkiem, a stanowią ten właściwy budulec tkanki mięśniowej, z najmniejszym wydatkiem energii własnej organizmu przyswajają się w postaci samych aminokwasów, w towarzystwie żywych enzymów, jakie występują w żywności nieprzetworzonej termicznie, ew.podgrzanej do nie więcej niż 41 stopni Celsjusza.
Ja osobiście, czy trenując, czy pracując w budowlance po 10-12 h/doba (bo i tak trzeba było w polskich warunkach) z ogromną przyjemnością wchłaniałem szejki owocowe lub owocowo-warzywne (rośliny ekologiczne, oprócz bananów - te niestety ze zwykłych upraw) z dodatkiem cynamonu i/lub imbiru (przyprawy rozgrzewające, niwelujące wychładzające działanie użytych owoców) - rano oraz bezpośrednio po ćwiczeniach.
Podaż białek starałem się wykonywać w postaci białek prostych, nie złożonych, w postaci niezdenaturowanej, czyli urozmaiconych roślin, na które akurat miałem ochotę (posiadam, moim zdaniem, całkiem dobrą zdolność tzw.'słuchania organizmu', zresztą ćwiczoną od lat :) ), a i geometria ułożenia zasobów w kuchni ułatwia mi intuicyjne wybieranie tego, na co akurat mam ochotę.
Z białek zdenaturowanych to gotowana fasola raz na jakiś czas, bo częściej nie miałem po prostu ochoty. Soi w zasadzie nie jem - jedną paczkę kotletów sojowych w przeciągu ostatnich 2 lat kupiłem.
Chude kalorycznie szejki na zbyt długo wrażenia sytości nie dają, za to doskonale nawadniają i witaminizują.
Lepsze są świeże soki od razu z sokowirówki - 0.5 L marchewkowego z dobrej, w miarę czystej od agrochemii (jak to w dzisiejszych czasach) marchwi daje sytość na jakieś 2h, co naprawdę z początku zaskoczyło mnie samego - nie spodziewałem się.
A przypominam, że generalnie od rana do nocy "zapierdalam" jak biegając jak mały samochodzik - często praca jednocześnie wymagająca umysłu (myślenia, koncentracji) i siły. Rznięcie bali drewnianych stołówką (wcześniej ich noszenie), targanie worków 60 kg z drewnem z piwnicy na piętro, noszenie kolumn i innych klocków podczas nagłośnień koncertów, a do tego duża prędkość pracy.
Oczywiście posiłków mniej kalorycznych spożywa się więcej i częściej, niż wysokokalorycznych.
Znane są np.batoniki dla lekkoatletów - jeden batonik dostarcza tylu składników i kalorii, że syci i odżywia jak duży posiłek.
Za dużo białka tylko zakwasza organizm i jest wysikiwane. Zakwaszenie organizm stara się niwelować własnym wapniem i magnezem. Potem trzeba uzupełniać te minerały. Zakwaszenie sprzyja namnażaniu się drobnoustrojów chorobotwórczych. Zakwaszenia można uniknąć tylko zbilansowaniem posiłku pod względem kwasotwórczym.
Co do wigoru i potocznie mówiąc "powera" to ja go mam właśnie po surowych (co nie znaczy, że zimnych - po prostu do 41 stopni) roślin z dodatkiem ziarna sezamu i/lub dobrej klasy olei tłoczonych na zimno (nierafinowanych). Rośliny dają witaminy, węglowodany, aminokwasy, enzymy, sezam - wapń, tłuszcze, a olej - nienasycone kwasy tłuszczowe i poczucie sytości.
Poczucie kreatywności (tzw.'milion pomysłów na minutę') i klarowność myślenia również jest zdecydowanie lepsza wówczas.
Generalnie jest taka zasada, że organizm na zdenaturowane białka reaguje tak, jak na wirusy - wysyłając leukocyty (białe krwinki) celem rozpoznania i ew.zneutralizowania potencjalnego wroga. Nic dziwnego: my też raczej nie odczytalibyśmy informacji z dokumentu poszatkowanego na paseczki niszczarką. ;) Zjawisko to nosi nazwę leukocytozy.
Leukocytoza po posiłkowa odczuwana jest jako (dla niektórych przyjemne) zmęczenie i/lub otępienie po zjedzeniu przetworzonego termicznie posiłku.
Zawartość 51% i więcej (wagowo) produktów nieprzetworzonych termicznie powyżej 41 stopni w posiłku zapobiega zjawisku leukocytozy.
Zresztą i tak witamina C jest bardzo ważna dla zachowania w zdrowiu komórek oraz profilaktyki serca i żył, a ta ulega zniszczeniu w ok.47 stopniach Celsjusza.
Witamina C chroni komórki przed działaniem wolnych rodników tlenowych. Także komórki budulcowe żył.
Wysoki poziom cholesterolu i złogi w żyłach niekoniecznie muszą wynikać bezpośrednio ze spożycia zwłok zwierzęcych.
Cholesterol jest także wytwarzany przez człowieka jako specyficzny "klajster" cementujący mikropęknięcia ścianek żył. Pęknięcia te powstają wskutek niedoborów witaminy C chroniącej komórki.
Zwłoki zwierzęce nie zawierają najważniejszych dla życia witamin, oraz nienaturalnie zawyżają poziom cholesterolu, przyczyniając się do zmian miażdżycowych i tym samym chorób serca. Zwierzęta nie dostają zawałów.
Człowiek jako jedyne zwierzę zrobił z ledwie "dopuszczalnych" w czasie niedostatku pożywienia roślinnego (zwróćcie nazwę na źródłosłów - pożywiać = dostarczać energii do życia) zwłok zwierzęcych podstawę swojej diety, czyli odwrócił do góry nogami zasady żywienia organizmu.
Żywienia, czyli dostarczania życia. Zgodnie z tą logiką słowotwórczą szkodzenie organizmowi wkładanymi w usta zwłokami (a także bezwartościowymi wysokoprzetworzonymi produktami, nadmieniając gwoli sprawiedliwości) powinno nazywać się "martwienie". ;)
W rzeczy samej, spożywając mięso (to sztuczne słowo, mające na celu ukrycie dosłowną nazwę: zwłoki, zabite zwierzę), spożywa się śmierć (wcześniejszą zabitego zwierzęcia i przyszłą - swoją własną, za każdym razem nieco przyspieszoną jego spożyciem).
Jeśli dla kogoś te informacje to jakaś wyższa szkoła jazdy czy Sorbona czy w ogóle natłok nieznanych dotąd nowości, to proponuję się zastanowić, czy pośród wiedzy o obsłudze komputerów, nie przydała by się tak kluczowa i bardziej podstawowa wedle piramidy potrzeb wiedza, jak ta o odżywianiu organizmu i zachowaniu go w stanie zdrowia.
Acha, nadmieniam przy okazji, że nie przypominam sobie abym chorował w ciągu ostatnich 4 lat częściej niż 1 raz, kiedy to akurat tak się złożyło, że kilka nocek zarwałem, a przebywałem cały dzień w licznym i zagęszczonym gronie osób (ok. 100) w sezonie grypowym. I tak "odchorowałem" to w 2 dni, bez żadnych farmaceutyków, i bez jakiegoś ciężkiego "zdychania" - bardzo lekko. Dbałem tylko o niezakwaszanie organizmu.
Nie jeden mięsożerca, którego znam, w wieku około 30 lat już łysieje, tłustą cerę ma, betoniarkę zamiast brzucha nosi, poci się bardzo śmierdząco, choruje na większość sezonowych popularnych chorób, miewa problemy z ars amandi, małą skłonność do aktywności społecznych.
Ja się patrzę na nich ze zdziwieniem, bo czuję się młodo i rewelacyjnie, i wyglądam jakby czas był dla mnie bardzo łaskawy.
No ale jak widzę i słyszę, co w siebie pakują, to ja się nie dziwię, że mają objawy demineralizacji, niedoboru witamin, nadmiaru tłuszczy nasyconych, i długotrwałego zakwaszenia.
Żeby było racjonalnie i sprawiedliwie: zubożone składnikowo rośliny też nie są najlepszym pożywieniem, dlatego tak ważne jest, aby chociaż część spożywanych roślin pochodziła z upraw ekologicznych, gdzie czas rośnięcia roślin i odżywienie gleby oraz jej życie biologiczne (nie zabite sztucznymi nawozami) skutkuje większym (czyli normalnym) poziomem zawartości składników odżywczych w samych roślinach.
Wiecie co, fajnie jest nie zabijać zwierząt i w ogóle uwolnić się od tego przemysłu. Jest po tym taka lekkość sumienia. No i ta swoboda i zakres horyzontów myślenia, kiedy już mózg oczyści się z narkotycznych substancji odmięsnych, to jest po prostu rewelka. :)
Znacznie to ciekawsze i przyjemniejsze, niż kawał zwłok z przyprawami. Przyprawy, tłuszcze i sole mineralne (które decydują o smaku zwłok) to przecież można dodać do jakiejkolwiek potrawy roślinnej wysokobiałkowej, np.pasztetu soczewicowego. Jest nawet wędzonka w płynie, jak kto lubi. A jeśli ktoś potrafi to może na drewnie uwędzić dosłownie wszystko - nawet pasztet soczewicowy, hehe - nie muszą to być od razu zwłoki!
Dlaczego utrwalać w sobie przekonanie, jakoby dobra impreza czy dobra wyżerka musiała pociągać za sobą koniecznie zabicie zwierzęcia i napasienie się jego zwłokami? Przecież to zakrawa na jakiś obłęd i ślepo powtarzany rytuał kanibalistyczny.
Logicznie rzecz biorąc, impreza = radość, jedzenie = przyjemność, zaś poczucie szkodzenia innym trapi sumienie i zmniejsza przyjemność i radość.
Zatem, im mniejsze szkodzenie innym podczas imprezy czy jedzenia, tym większa radość i przyjemność z nich.
Jako commodorowiec i amigowiec uwielbiałem logikę, czasem jestem wręcz upierdliwie wnikliwy i tą drogą doszedłem do wegetarianizmu a potem weganizmu jako bardzo logicznego.
Dlatego jak patrzę na kogoś, kto zachwala barbarzyństwo i opychanie się zwłokami, co nikomu nie służy, a już najmniej zwierzęciu i środowisku (wycinka lasów 5 m2 / 100g mięsa, zatrucie wody fekaliami - przez to mniej wód słodkich zdanych do picia), to ja się zastanawiam, czy ten człowiek jeszcze w ogóle umie logicznie na to spojrzeć, czy też z jakiegoś niewytłumaczalnego racjonalnie lęku tak się boi stracić smaki jakie już zna, że ani nie chce spojrzeć na to zachowanie logicznie, ani nie chce poznać nowych smaków.
Dziwi mnie, że można ślepo upierać się przy mordowaniu i zjadaniu zwłok, skoro wiadomo, że wszystkim w tym układzie (a nawet i poza nim - wszyscy jesteśmy ofiarami destrukcji środowiska powodowanej przez przemysł mięsny, jednej z największych na świecie) tracą na tym, tylko dlatego, że komuś przez kilka-kilkanaście sekund na 1 kęs potrawy zrobi się przyjemnie...
Mi też się robi przyjemnie z każdym kęsem potrawy, często nawet bardzo przyjemnie, a nawet odlotowo mega przyjemnie, ale od dawna nie zabijam (płacenie za zabicie to też zabijanie) w tym celu.
Wiedza dietetyczna przyszła w zasadzie później.
Każdy ma inne zainteresowania, ale co nieco wiedzieć o zdrowiu i odżywianiu nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Przeciwnie - wielu już pomogło. :) Żeby nie było - wcale nie uważam siebie za eksperta. Nie traktuję siebie wyniośle czy coś w tym stylu. Przeciwnie - po prostu się zainteresowałem i chciałbym tym zainteresowaniem 'zarazić' innych ciekawych świata i inteligentnych ludzi, bo jednak co by nie mówić - jestem przyjazny wobec innych.
Żeby nie być posądzonym o pustosłowie, nadmieniam, że informacje dietetyczne podane w tym poście, choć bardzo uproszczone pod czytelnika laickiego (szanuję jak widać to, że niektórzy mogą nie być dostatecznie zainteresowani tematem), pochodzą z wykładu i prezentacji nt.medycyny komórkowej, organizowanego przez Fundację Dr-a Ratha
http://www4pl.dr-rath-foundation.org/
Taki pierwszy lepszy z brzegu wykład dla laików:
http://www.youtube.com/watch?v=TLeYVRXVYRQ
Nie oglądałem całego, więc nie wiem co tam jest mówione, poza tą częścią 3.
Jest jeszcze prezentacja w PPS i w PDF, ale teraz nie mam pod ręką linku, a chce już skończyć posta, więc najwyżej postaram się znaleźć jak będą zainteresowani.